Było cudowne, lipcowe popołudnie; niedziela. Srebrne obłoki zawieszone nad lasem odbijały się w spokojnej, przejrzystej toni jeziora. Cichy wiatr lekko szeleścił liśćmi, pachniało ziołami i leśnymi kwiatami. Słońce przedzierało się przez połacie zieleni i rzucało malownicze blaski na liczne ścieżyny i polany.
Karmelia zeszła już z wąskiej ścieżynki porosłej jagodami i szła tuż nad brzegiem wody. Przy jej boku dreptał sześcioletni synek imieniem Orfeusz. Szli wolnym, miarowym krokiem. Był to ich spacer – jedna z tych rzeczy, na którą czekali z utęsknieniem i której perspektywa pomogała im znosić trudy całego tygodnia.
Matka początkowo zwracała uwagę na otoczenie i wydawało jej się, że zapamiętuje drogę. Teraz jednak, już od dobrej godziny szła skupiona, cicha, z oczami utkwionymi w nieistniejącą dal. Myśli jej wciąż zajęte były tym, skąd weźmie pieniądze na jedzenie, nowe buty dla Orfeusza i na wiele niezbędnych rzeczy, których brakowało w ich domu. Z przerażeniem myślała o tym, że jej ukochany syn będzie musiał iść do pierwszej klasy w połatanej koszuli i spranych spodniach. Wiedziała, że miejskie dzieci będą się z niego śmiały, wiedziała, a mimo to nie mogła mu pomóc. Była bezsilna, tak strasznie bezradna.
Z zadumy zbudził ją chłodniejszy powiew wiatru. Spostrzegła, że robi się ciemno i postanowiła wracać. Orfeusz, nie znudzony bynajmniej baczną obserwacją przyrody, chętnie przyjął ową propozycję. Od pewnego czasu bowiem czuł, że jest głodny.
Zawrócili. Uszedłszy kilkadziesiąt kroków znaleźli się na polance, która była rozstajem licznych ścieżynek. Karmelia z niepokojem pomyślała, że nie pamięta, którą z nich szli. Po namyśle wybrała jedną i podążyła nią prowadząc za sobą syna. Im dalej w nią brnęła, tym bardziej wydawało jej się, że wybrała źle. Wkrótce w lesie zrobiło się ciemno, pomiędzy drzewami świszczał złowrogo wiatr, a oni wciąż szukali drogi powrotnej. Ogarniało ich coraz większe przerażenie. Byli głodni i zmarznięci. W końcu Karmelia zupełnie straciła nadzieję na wyjście z lasu. I wtem… ujrzała w głębi gąszczu migocące słabo światełko. Chwyciła wycieńczonego Orfeusza na ręce i poczęła biec w stronę płomienia. Bała się, że to tylko złudzenie, ale gdy dobiegła bliżej, jej oczom ukazał się zbawienny widok. Światło pochodziło bowiem ze świeczki ustawionej w oknie małej, leśnej chatki. Energicznie i bez namysłu odszukała klamkę i otworzyła skrzypiące drzwi.
W pokoju stało łóżko, stół, dwa krzesła i kuchnia, przy której odwrócona tyłem do drzwi siedziała jakaś kobieta. Na pozdrowienie Karmelii nie odpowiedziała. Odwróciła się tylko i obdarzyła ją obojętnym, można by rzec, bezmyślnym spojrzeniem. Potem przeniosła wzrok na małego Orfeusza i tu… jej oczy zabłysły. Poderwała się z miejsca i gestem zaprosiła przybyłych do środka.
Była to stara kobiecina, chuda i zgarbiona. Rozczochrana i ubrana w jakieś łachy, z tym dziwacznym spojrzeniem sprawiała wrażenie osoby żyjącej w innym świecie. Twarz miała spokojną, wyrażającą zadumę i jakby smutek.
Usadziła Karmelię i Orfeusza przy stole, a sama zajęła się przygotowywaniem strawy. Nie odezwała się przy tym ani słowem, a Karmelia dziwnie przeczuwała, że sama też powinna milczeć.
Owo milczenie panowało również przez cały czas spożywania posiłku. Potem kobiecina posłała łóżko i dała do zrozumienia, że mogą położyć się spać. Karmelię szybko zaczął morzyć sen, ale ze zdziwieniem spostrzegła, że jej syn nie ma bynajmniej ochoty iść na spoczynek. Był bardzo zamyślony, skupiony. Wpatrywał się w twarz babuni i widać było, że jest nią zaciekawiony. Orfeusz z kolei bardzo przypadł babuni do gustu. Uśmiechała się nawet do niego, dała sznurek suszonych jagód do zabawy. Z błyskiem w oczach wodziła za nim wzrokiem, gdy ten z zainteresowaniem przyglądał się różnym miksturom, ziołom i naczyniom poustawianym na jej półkach.
Przez opadające powieki Karmelia widziała jeszcze jak Orfeusz siadał babuni na kolanach obejmując ją za szyję, i pomyślała, że jest bardzo ufnym dzieckiem, bo nie boi się tej dziwnej kobiety.
Nastał ranek. Matkę Orfeusza zbudził zapach unoszący się w izbie. Uniosła głowę i cóż ujrzała…?
Jej syn krzątał się wraz z babunią po izbie, pomagając w przygotowaniu śniadania. Na twarzy tej starej kobiety malował się niemal dziecinny wyraz radości. Jej oczy błyszczały, a usta rozchylone były w szerokim uśmiechu. Wyglądała co najmniej dziesięć lat młodziej i o wiele sympatyczniej.
Karmelia zdziwiła się niepomiernie i przestraszyła, gdy babunia na jej widok powróciła do wczorajszego zachowania i tej ponurej miny. W jednej sekundzie po prostu zgasła. Młoda matka szukała przyczyny tego, lecz bezskutecznie. Wszystko wyjaśniło się po posiłku, gdy Karmelia poprosiła kobietę o wskazanie im drogi powrotnej. Ta, wymawiając po raz pierwszy słowo w obecności Karmelii, odrzekła:
– Wskażę ci drogę powrotną, ale wrócisz nią sama. Chłopiec zostanie przy mnie.
Karmelia zamarła w bezruchu… Najpierw wydało jej się to żartem, potem uświadomiła sobie powagę kobiety i… przeraziła się.
– Ależ… Przecież… Tak nie można – zdołała wyjąkać.
– Tak musi być – odrzekła staruszka.
– Ale… Ja go tu nie zostawię! Nie mogłabym! To jest mój syn! Czy pani rozumie?! – To jest moje dziecko! Gdzie ono jest?!
Babunia nie odpowiadała.
– Gdzie on jest?! – krzyknęła Karmelia i poczęła szukać Orfeusza po całym obejściu. Biegała, wołała syna, wszystko nadaremnie. Przerażona tym, że go nie ma, wpadła w rozpacz, zaczęła łkać, prosić kobietę o oddanie jej syna. Dziwne, ale cały czas po prostu wiedziała, że ta kobieta nie kłamie, że naprawdę chce jej odebrać dziecko. Wiedziała, że chce je zatrzymać, bo je zwyczajnie pokochała. Obecnością Orfeusza chciała osłodzić sobie starość i samotność. Ale przecież to ona – Karmelia była matką. To ona kochała Orfeusza prawdziwą miłością – matczyną miłością.
Na twarzy staruszki obserwującej rozpacz Karmelii malował się teraz wyraz zaniepokojenia, speszenia i niepewności. Wyglądało to tak, jak gdyby chciała powiedzieć: „Nie chcę, żebyś cierpiała. Zrozum, że to konieczne. Proszę, pogódź się z tym”.
Jednak nie mogła aż tak skrzywdzić niewinnej matki. Nie zrezygnowała całkowicie z małego Orfeusza, ale postanowiła dać Karmelii szansę. Rzekła do płaczącej:
– Nie mogę patrzeć na twój ból. Dam ci szansę. Słuchaj mnie uważnie. Na pewno domyśliłaś się już, że jestem wróżką i znam moce tajemne. Wyjdziesz teraz na tę ścieżkę z tyłu chatki i uchwycisz początek złotej nici, który się tam znajduje. Nić ta zaprowadzi cię na skraj lasu. Jeżeli zaś chodzi o twojego syna, będzie on cały czas szedł za tobą. Pamiętaj jednak, nie wolno ci się odwrócić i sprawdzić tego. Jeżeli to uczynisz, wierz mi, że stracisz go na zawsze.
Karmelia pomyślała chwilę, spojrzała w oczy staruszki i to spowodowało, że przystała na jej propozycję. Zaczęła iść wzdłuż złotej nici, myśląc bez przerwy, czy towarzyszy jej Orfeusz. Bojąc się jednak czarów kobiety, mocno postanowiła nie odwracać się.
Zmierzchało już, zrobiło się chłodno, a skraju lasu nadal nie było widać. Co jakiś czas słychać było wycie wilka i krzyk sowy. To wszystko napawało Karmelię niewysłowionym lękiem. Zapadła zupełna noc. Teraz nieszczęśliwej kobiecie wydawało się, że widzi setki świecących w ciemności oczu. Wyobrażała sobie, że należą do wilków, lisów i innych dzikich zwierząt. Drżała jak osika. Nie tyle bała się o siebie, co o syna – o ile rzeczywiście za nią szedł.
W pewnym momencie usłyszała trzask łamanych gałęzi, ryk zwierzęcia. Ujrzała ogromne cielsko, pazury i białe kły. Zwierzę zbliżało się do niej i była pewna, że nie ma pokojowych zamiarów. I wtedy w głowie zakołatała jedyna myśl – obronić Orfeusza. Zapomniała o przestrogach wróżki i chcąc osłonić syna odwróciła się za siebie i… zobaczyła jak jej syn powoli roztapia się we mgle. Uświadomiła sobie swój błąd i wydała przeraźliwy krzyk, który spłoszył nawet dzikiego zwierza. Orfeusza już nie było…
Po dziś dzień krążą opowieści o lesie, w którym rzekomo straszy. Grzybiarze i drwale opowiadają, że gdy las przyobleka się we mgłę i cichnie gwar leśnych ptaków, daje się słyszeć zawodzący głos kobiety, który woła: „Orfeuszu! Synu mój! Gdzie jesteś?!”
[MP]