W sierpniowy poranek ośmioosobowy zespół podróżniczek, w skład którego i ja włączyłam się z nagła, gdyż pakowałam się do wyjazdu na chybcika i od niechcenia, postanowił przyjrzeć się skrupulatnie faunie i florze u podnóża Szczelińca w paśmie Gór Stołowych. Tak więc dzierżoniowska trzydziestodwuipółletnia ornitolożka, choć z reguły nieco chaotyczna, skupiła swą uwagę na rzadko spotykanych odmianach skrzydlatych ptasich osobników, wśród których marzyło jej się rozpoznanie przedstawicieli takich gatunków, jak: białorzytka, trznadel, grubodziób i wdówka rajska. Z kolei nasza pani entomolog, rodem z Bielska-Białej, uganiała się z żyłkowymi siatkami zakupionymi w Leroy Merlin za różnobarwnymi motylami, którymi chciała podwyższyć wartość swej kolekcji odziedziczonej przez jej hrabiowski ród z dziada pradziada.
Krzyczała ekstatycznie i rzęziła wręcz, gdy, kucając i harcując przezabawnie, miała jak na widelcu któryś z cenniejszych okazów. „Toż to cudna jak marzenie krzyżówka malachitówka! Azaliż to nie piękność nad pięknościami, istna Miss Motyli, czyli zwójka zieloneczka!? Ach, gdybyż jeszcze przyfrunął ku mnie mieniak strużnik, to oddałabym zań dwie złote półrublówki ze zbiorów mej chrzestnej matki!”– wołała, używając dość wyświechtanych hiperboli. Inna z pań, nazywana przez nas mikolożką, wszak grzyby były dla niej kwintesencją leśnego piękna, pochylała swą kształtną główkę ze świeżo zrobionym beżowo-rudym balejażem nad „Atlasem grzybów polskich” autorstwa Eulalii Pieczarkowskiej, wydanym w Hrubieszowie przez firmę edytorską „Kresy”. Nie zmitrężyła czasu, bo już wdychała nozdrzami woń upatrzonego w runie smardza, a za chwilę sunęła w swych skórzanych butach ku purchawce chropowatej, by znienacka pochylić się czule nad tęgoskórem pospolitym. „Na pohybel grzybiarzom!”– wydusiła z siebie tuż obok domorosła zielarka, znana z tego, że prowadziła w Radiu Wrocław nudnawe audycje z cyklu „Nie bądź pustułka, pij ziółka”, a dla której herbaria były źródłem wiedzy o roślinnych truciznach.
Buszowała jak rozzłoszczona zła wróżka i wynurzała się z triumfalnie dzierżoną w żylastej dłoni gałązką lulka czarnego, by zaraz obrywać liście ciemiężycy białej, która skrywała się za krzewem zwanym bieluniem dziędzierzawą. A ja wybrałam słodkie nicnierobienie, chłonąc urodę lasu i od czasu do czasu uwieczniałam te ożywione działania cierpiących na ADHD koleżanek moim kupionym za zaskórniaki srebrzystym canonem z kartą pamięci o pojemności dziesięciu megabajtów, by móc potem przeglądać co lepsze ujęcia w Internecie. Hitem okazały się zbliżenia dostrzeżonych przeze mnie miniaturowych owadów, takich jak: przylżeńce, muchówki i chruściki. Żałuję, że mój zoom nie uchwycił w ruchu rzekotki drzewnej ani tym bardziej grzebuszki ziemnej. Mimo to poczułam się prawie jak Tony Halik…