Gdy straciłem z oczu sylwetkę mojej matki i Andrzeja, którzy skryli się za pagórkiem, zrozumiałem wreszcie, że oto porzuciłem dom i ruszyłem w drogę, której końca nie sposób było przewidzieć. W kieszeni brzęczały mi miedziane monety, które dostałem od matki – razem jeden rubel, zaś na plecach niosłem torbę, o której nie mogłem powiedzieć, żeby mi specjalnie ciążyła. Szedłem przed siebie, krok za krokiem, nie wiedząc zupełnie, ile zajmie mi dotarcie do najbliższego miasta. Miałem tylko nadzieję, że droga nie skończy się niespodziewanie w polu.
Okazało się, że wędrówka nie była ani specjalnie długa, ani krótka i zajęła mi w sumie trzy dni. Raz przespałem się u gospodarza w stodole, raz na łące i trzeciego dnia zjawiłem się w mieście. Choć, jak się później okazało, było to raczej małe miasteczko, to jednak tego pierwszego dnia zrobiło na mnie niezwykłe wrażenie. Chodząc i rozglądają się dookoła trafiłem w końcu na rynek, gdzie tłumy ludzi przekrzykiwały się nawzajem, próbując coś sprzedać lub kupić. W życiu nie widziałem tylu różnych przedmiotów, których przeznaczenia często nawet nie znałem.
Chodząc od jednego stoiska do drugiego wypatrzyłem w pewnym momencie wspaniały kozik i dłuto. Nie zastanawiając się długo dopadłem do sprzedawcy i spytałem o cenę. Zupełnie wyleciały mi z głowy słowa matki, która prosiła, abym pieniądze wydał na jedzenie, gdy będę głodny. Już więc sięgałem po pieniądze, by zapłacić za nowe narzędzia, gdy z przerażeniem odkryłem, że moja sakiewka (a właściwie gałgan, w który matka zawinęła miedziaki) zniknęła. Miała to być dla mnie pierwsza, jakże gorzka nauka o życiu w mieście. Ktoś korzystając z mojego roztargnienia okradł mnie!
Zostałem w ten sposób bez pieniędzy w obcym mieście. Nie było tu żadnej stodoły, w której mógłbym się przespać za darmo; nie mogłem sobie kupić jedzenia; krótko mówiąc, byłem w sytuacji bez wyjścia, lecz postanowiłem nie wracać do wsi. Usiadłem na jakimś kamieniu i zacząłem bawić się patykiem, jaki znalazłem. Patyk był dość gruby, więc spróbowałem coś z niego wyrzeźbić. Nie udało się, ale wkrótce znalazłem lepszy kawałek drewna, przez kogoś najwyraźniej porzucony. Rzeźbiłem, niewiele się nawet nad tym zastanawiając. Nie zauważyłem, że od kilku minut przyglądał mi się pewien człowiek, który w końcu do mnie podszedł i zagadnął.
– Cóż ty robisz chłopcze w tym mieście, nie widziałem cię tu nigdy przedtem?
Teraz dopiero go dostrzegłem – był wysoki, lecz przygarbiony, miał czarne włosy i duży nos. Nie wyglądał zbyt groźnie, więc odparłem:
– Przyjechałem szukać nauki i pracy, proszę pana.
– A kim być chciał być? – jego głos zdradzał pewne rozbawienie, ale również zainteresowanie.
– Ja chcę budować młyny, proszę pana!
– Młyny, powiadasz… To ciekawe, bardzo ciekawe. Przyglądałem ci się przez chwilkę i widzę, że nieźle radzisz sobie z dłutem, choć chyba nikt cię nie uczył rzeźbienia, co?
– Nie, proszę pana. Sam się wszystkiego nauczyłem.
Nie wiedziałem, czego właściwie ode mnie chciał, ale zagadka się zaraz wyjaśniła.
– A nie chciałbyś chłopcze zostać moim czeladnikiem w zakładzie stolarskim, na razie na próbę? Akurat zwolniło się miejsce, a ty najwyraźniej masz w rękach dar. Szkoda byłoby go zmarnować, nie sądzisz?
Aż zaniemówiłem z wrażenia, po czym zdołałem tylko potrząsnąć głową na znak, że się zgadzam. Roześmiał się i powiedział:
– A więc załatwione. Mój zakład jest tam, po przeciwnej stronie rynku. Pójdź tam i powiedz, że cię przysłałem, a moja żona pokaże ci miejsce do spania i da coś do jedzenia. Wyglądasz na głodnego…
[ML]